niedziela, 22 listopada 2015

Kosogłos. Część 2 - recenzja zakończenia Igrzysk Śmierci

Tytuł: Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 2
Tytuł oryginalny: The Hunger Games: Mockingjay Part 2
Gatunek: akcja, sci-fi
Reżyseria: Francis Lawrence
Czas trwania: 2 godziny 25 minut
Premiera w Polsce: 20 listopada 2015
Aktorzy: Jennifer Lawrence, Josh Hutcherson, Liam Hemsworth, Woody Harrelson, Donald Sutherland, Julianne Moore, Philip Seymour Hoffman, Willow Shields


Igrzyska śmierci już wszystkim, których znam, się przejadły. Mnie też. Zbyt często widywałam reklamy, ludzi, którzy już się nie mogli doczekać premiery, gadżety i to oczekiwanie na Kosogłosa zamieniło się (w większości przypadków) w obsesję. 
Kosogłos został podzielony na dwie części, mniej więcej w połowie. Według mnie nie wyszło to tym dwóm produkcjom na dobre. Pierwsza część jest nudna. W tej akcji jest więcej, nie zmienia to jednak faktu, że film się dłuży. Trochę też nie podoba mi się połączenie między tymi produkcjami. Rok czekałam, a Kosogłos pojawił się w taki stanie, jakbym go zatrzymała na ten czas. To przypominało gwałtowne przerwanie akcji i byłam zdezorientowana, gdy sens się zaczął.
Mam swoje ulubione momenty, zresztą jak w każdym filmie. Pierwszy to moment egzekucji prezydenta. Po prostu podobało mi się zrealizowanie tego wydarzenia, jest przedstawione w ciekawy sposób. Drugi to wizyta u Tigris. Ta postać jest, według mnie, jedną z ciekawszych w całej trylogii. Szkoda, że pojawia się tylko jeden raz, bo to stanowczo za mało. Jednak to nie jest już kwestia realizacji filmu, ale samej książki. Wolałabym, żeby Tigris odegrała ważniejszą rolę i częściej się pojawiała. Trzeci to scena w podziemiach i atak zmiechów na głównych bohaterów. Ten moment podobał się nie tylko mnie, ale też wielu innym osobom, więc myślę, że zasługuje na miano najlepszej akcji w filmie.

Co jest najgorszym elementem Kosogłosa? Zdecydowanie wątek miłosny. Gale, Katniss i Peeta zrobili się nudni już dawno temu. W związku z tym, że wątek miłosny mi się nie podoba, nie przemówiło do mnie też zakończenie filmu. Ono jest po prostu przekoloryzowane, Suzanne Collins była w stanie wymyślić coś, co lepiej by współgrało z resztą serii.

Sam film nie należy do słabych. Obsada jest świetna, mimo że już te postacie mi się całkowicie przejadły. Jestem w stanie oglądać z przyjemnością jedynie prezydenta Snowa (Donald Sutherland). Druga część Kosogłosa nie oddaje klimatu książki, pierwsza lepiej sprawdza się w tej roli. Film porusza wiele ważnych tematów (tak jak w książce), ale skupia się na tych, które nie są aż tak istotne. W pewien sposób wpływa to na odbiór całej produkcji. Dziwnie się czułam, gdy (ważne) śmierci nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Najpierw pomyślałam, że po prostu zdążyłam się z nimi oswoić, gdy czytałam książkę, ale osoby, które o nich nie wiedziały, też nie wykazywały szczególnych emocji. Twórcy wzięli na swoje barki zbyt duże brzemię i nie wykonali tego zadania prawidłowo. Ale mimo wszystko to jednak Igrzyska. I tak ludzie obejrzą ten film, nieważne jaki by on ni był. Pozostaje Wam tylko się przekonać, czy mam rację.
Moja ocena to 6/10.

niedziela, 15 listopada 2015

Spectre - recenzja

Tytuł: Spectre
Tytuł oryginalny: Spectre
Gatunek: sensacyjny
Reżyseria: Sam Mendes
Czas trwania: 2 godziny 28 minut
Premiera w Polsce: 6 listopada 2015
Aktorzy: Daniel Craig, Christoph Waltz, Lea Seydoux, Ralph Fiennes, Ben Whishaw, Naomie Harris, Monica Bellucci


24. film o James'ie Bondzie, w tym czwarty z Danielem Craigiem w roli głównej. Każdy fan agenta 007 czekał na Spectre i to większość nawet od premiery Skyfall. Ja właśnie czekałam, czekałam i nie dostałam tego, czego oczekiwałam.
Zaraz po światowej premierze Spectre zaczęły się pojawiać pierwsze opinie, recenzje i większość z nich chwaliła ten film albo mówiła, że pod wieloma względami przewyższa on inne Bondy z Craigiem. Nie wiem, czym to było spowodowane. Może to takie pierwsze wrażenia? Zazwyczaj nasza opinia o filmie zmienia się już nawet kilka dni po seansie. Ja w sumie od początku uważałam, że Spectre jest średni i nie za bardzo się nie zmieniło, nawet po tygodniu.

Ostatni 

Wybrałam się na pokaz premierowy i miałam nadzieję, że napiszę recenzję od razu. Ale przez to, że listopad mija mi w strasznym tempie, coś nie wyszło. Dlatego pojawia się ona teraz, ponad tydzień po premierze. 
Zakończenie tej części Bonda raczej wyraźnie nam daje do zrozumienia, że Daniel Craig już nie wcieli się w tę postać. Szkoda, bo to właśnie on wykreował nową tożsamość 007. Teraz musimy tylko czekać na nowego aktora.

Strasznie dużo osób cieszyło się z pojawienia się w obsadzie Christopha Waltza. Prawdę mówiąc, spadł on trochę na dalszy plan (mimo, że był czarnym charakterem). To samo z Monicą Bellucci. Pojawia się może na 10 minut, nawet nie wiem, czy nie krócej. Nie ma sensu zatrudniać popularnych aktorów, żeby grali nieważne role. To zwykłe marnotrawstwo ich talentu. Co do Christopha Waltza - nie podoba mi się postać, którą gra. Uważam, że jest zwyczajnie nieciekawa, żeby nie powiedzieć, że nudna. O wiele bardziej polubiłam Silvę ze Skyfall. Tutaj Franz Oberhauser próbuje być połączeniem dowcipnego, niebezpiecznego Silvy i jednocześnie kogoś sprytnego i okrutnego. Próbuje zawrzeć w sobie cechy każdego z przeciwników Bonda, może nawet chce być ucieleśnieniem wszystkich koszmarów naszego agenta. Wychodzi taki przerysowany, sztuczny złoczyńca, wszystkiego ma w sobie za dużo i jest zbyt idealny i uśmiechnięty. Nie, ten charakter wypada źle.

A kto wypada najlepiej? Q (Ben Whishaw) i Madeleine Swann (Lea Seydoux). Q sam z siebie jest rewelacyjny. Trochę nie wie, co się dzieje, jest zabawny i za te cechy go uwielbiamy. Madeleine w jakiś sposób budzi moją sympatię. Ciekawa postać, która wcześniej się nie pojawiała, ale w pewien sposób istniała w świecie Bonda. Oczywiście Daniel Craig jako Bond także wypada świetnie, ale trochę mi się już przejadł. Zobaczyłabym go chętnie raz jeszcze jako tajnego agenta, ale nie takiego jak w Spectre. Coś utracił po Skyfall. Może stał się bardziej sentymentalny, czuły? W Casino Royal jego wątek miłosny z Vesper był idealny, ale tutaj nie udało się twórcom rozwinąć romansu z Madeleine (mimo, że jest to najdłuższy film o James'ie Bondzie!). I wreszcie - brakuje mi Judi Dench jako M. Uwielbiam Ralpha Fiennesa, ale jak ktoś mówi w Bondzie o M, pierwszym skojarzeniem jest Judi Dench.

Każdy element fabuły Spectre jest niedokładny, a żaden nie jest idealny. Twórcy chcieli pokazać tu element zaskoczenia, ale marnie to wyszło. Poza tym, co to za Bond, w którym prawie nie ma akcji? Pojawia się ona, ale nie tak często jak powinna. Tego mi najbardziej brakuje, bo film wydaje się przez to nudniejszy.
Moja ocena to 7/10. Normalnie wystawiłabym 6 (lub 5), ale jest siódemka ze względu na szacunek dla agenta 007.

sobota, 7 listopada 2015

Whiplash - recenzja

Tytuł: Whiplash
Tytuł oryginalny: Whiplash
Gatunek: dramat, muzyczny
Reżyseria: Damien Chazelle
Czas trwania: 1 godzina 45 minut
Premiera w Polsce: 2 stycznia 2015
Aktorzy: Miles Teller, J.K. Simmons, Paul Reiser, Melissa Benoist


Myślałam, że Whiplash będzie strasznie nudny. Próbowałam obejrzeć kiedyś Birdmana (zdobywcę Oscara za najlepszy film) i nie udało mi się wytrwać do końca. Nie chcę tym nikogo obrazić, ale uważam, że Whiplash bardziej zasługuje na tę nagrodę. Tak, pewnie powiecie: nie znasz się, bo nie obejrzałaś do końca. Ale chyba samo to, że nie udało mi się tego zrobić o czymś świadczy.

"Not quite my tempo"

Czy mieliście kiedyś tak, że skończyliście jakiś film, książkę i koniecznie chcieliście zrobić to od nowa? Ja miałam tak tylko dwa razy, przy czym drugi raz był w przypadku Whiplash. Generalnie o filmie można powiedzieć, że opowiada o perkusiście, który bardzo chce zapisać się w historii muzyki. Ale opis w ogóle nie jest w stanie oddać klimatu filmu.

Whiplash wzbudza w nas wiele emocji. Pierwszy raz nie umiem opisać słowami, co czujemy, gdy go oglądamy. Nie umiem napisać, jak rewelacyjna jest ta produkcja. Mogę chyba tylko podawać fakty. Ważną rolę gra tu muzyka jazzowa. Ja sama nie przepadam za jazzem, ale tutaj wydawało mi się, że go uwielbiam. Aktorzy pokazali swoją miłość do muzyki, która nieraz przeradza się nawet w coś złego, jak w przypadku Terence'a Fletchera (J.K. Simmons).

Andrew Neimann (Miles Teller) gra w zespole Terence'a, najlepszym zespole w Ameryce. Grupa utrzymuje taki poziom przez bezwzględnego trenera. To postać J.K. Simmonsa stara się poprawić umiejętności swoich uczniów i nie dopuścić do przegrania jakiegokolwiek konkursu. Nie powiedziałabym, że wykorzystuje on prawidłowe metody do osiągania swoich celów. Na pewno jego intencje są dobre - próbuje sprawić, by jego uczniowie przełamywali swoje granice i dawali z siebie coraz więcej. Nie wiem, czy zdaje sobie sprawę, jak krucha i delikatna bywa ludzka psychika i że on ją po prostu niszczy. Wielu studentów grających w jego zespole miała depresję albo bardzo poważne problemy psychiczne. Chyba jednak Terrence chce sprawić, by jego podopieczni nie załamywali się i zawsze starali się dawać z siebie wszystko. Nawet gdy on ich krytykuje. 

Tutaj niewiele możemy przewidzieć. Andrew zaskakuje, jego wola walki jest niesamowita. Robi rzeczy niewyobrażalne tylko po to, żeby zadowolić trenera (co nawiasem mówiąc długo mu się nie udaje). Film rewelacyjny i jak najbardziej zasłużył na Oscary (m.in. J.K. Simmons za najlepszego aktora drugoplanowego oraz za najlepszy dźwięk). 
Moja ocena to 10/10

środa, 4 listopada 2015

Czerwone jak krew - recenzja

Tytuł: Czerwone jak krew
Tytuł oryginalny: Punainen kuri veri
Cykl: Lumikki Andersson
Autor: Salla Simukka
Liczba stron: 256
Wydawnictwo: YA!
Gatunek: kryminał, literatura młodzieżowa

Była sobie raz dziewczynka, która nauczyła się bać.

To pierwsza część trylogii o przygodach Lumikki Andersson - siedemnastoletniej uczennicy liceum w Tampere. Dziewczyna kieruje się w życiu jedną zasadą - nie mieszać się do spraw, które jej nie dotyczą. I w miarę udaje jej się tego przestrzegać. Jednak wplątuje się w dużą aferę przez jeden zbieg okoliczności. Wystarczyło, że znalazła się w złym miejscu o niewłaściwym czasie i już mnóstwo problemów na nią spadło.
Miała jeszcze szansę, by się wycofać i odpuścić. Jeszcze była taka możliwość. Na własne życzenie zajęła się problemami innych ludzi. Współczucie trochę ją pogrążyło, bo zrobiło jej się szkoda koleżanki i postanowiła coś dla niej zrobić. A jak już pomogła jej raz, to ona chciała więcej i więcej.

Autorka próbowała sprawić, by w książce panowała tajemnicza atmosfera. Według mnie, średnio to wyszło, bo jest tu za dużo niedomówień. Mam nadzieję, że to wyjaśni się w kolejnych częściach. Obawiam się jednak, że tak się nie stanie.

Tę książkę czyta się po prostu dziwnie. Inaczej tego nie umiem opisać. Zdaję sobie sprawę, że siedemnastoletnia dziewczyna może być bardzo mądrą, rozsądna i mieć duże doświadczenie życiowe, ale u Lumikki to jest jakoś nienaturalne, sztuczne. Salla Simukka przedstawia tę bohaterkę jako niesamowicie pomysłową, przebiegłą, chytrą, a mnie się to wydaje aż nieludzkie. Bo pomysły Lumikki są średnie, a inni bohaterowie reagują, jakby były nie wiadomo jak świetne. Poza tym wszystko jej się udaje, a to (przy jej niezbyt dobrych pomysłach) jest nieprawdopodobne. Dziwna, dziwna postać. Nie polubiłam jej.

Nic w tej książce nie zaskakuje, wszystko jest proste. W kryminałach lub książkach w stylu kryminałów powinien być element zaskoczenia. Widzę, w którym momencie autorka próbowała go wprowadzić, ale wypada on blado w porównaniu z innymi powieściami. Ja piszę trochę podobnie do Salli Simukki. Też lubię się skupiać na opisach, nie umiem naturalnie wprowadzać długich dialogów i też ukrywam jakąś tajemnicę. Ale taki styl (Salli Simukki, nie mój) wypada ciekawie tylko w krótszych formach. W przypadku książki, czytelnik po prostu się męczy.

Najbardziej podobały mi się opisy przyrody, bo są rewelacyjne i dokładne. Jednak największym ich atutem jest to, że mają w sobie pewną magię, którą autorce udało się do nich wprowadzić. Zawsze czytam książki, które kupiłam, więc niedługo zabiorę się za Białe jak śnieg, ale najpierw muszę skupić się na ważniejszych sprawach i powieściach. Ale nie martwcie się, przeczytam.
© Agata | WS.